Gorączka Zafonowska [opinia o tetralogii C.R. Zafona]

Około 2500 stron, fenomen literacki (ale czy faktycznie jest się czym zachwycać?). Kilka dłuższych myśli o tetralogii C.R. Zafona oraz wydanym po śmierci pisarza zbiorze opowiadań o magicznej, ale i mrocznej Barcelonie

,,Cień wiatru “

“Marina” Zafona jest dla mnie kluczem do zrozumienia fenomenu Zafona. Książka ta poprzedza powstanie tetralogii o Cmentarzu Zapomnianych Książek, “Marina” była ostatnią “młodzieżówką” poprzedzoną trylogią dla młodszego odbiorcy. Opowieść o tajemniczej Marinie i jej miłości zabiera w świat magicznej, choć ponurej i mrocznej, Barcelony. Do tego świata, który pokochali miłośnicy “Cienia wiatru” – książki fenomenu czytelniczego, o którym powstało mnóstwo recenzji w blogosferze (polska popularność pierwszego tomu cyklu, mam wrażenie zbiegła się z boomem w naszym kraju na wzajemne blogowe polecanie własnych lektur). Powstało mnóstwo fanowskich recenzji. Przy okazji książek będących w pewnym kanonie unikam recenzji a prezentuję jedynie własne opinie (zrobiłem tak np. przy “Czarodziejskiej Górze”; recenzować Manna byłoby pychą, można zaś mówić o wpisanej w obecny kontekst kulturowy/sytuację światową recepcji jego dzieła). Czynię tak dlatego, bo dana pozycja już była omówiona setki razy, ja mogę podzielić się tylko własnymi luźnymi przemyśleniami.

Łatwo “Cień” ubrać w płaszcz pewnego klucza znanego ze szkoły, w klucz romantycznego przeklętego artysty i jego dzieła, przeklętej literatury, która pociąga ale przynosi odbiorcy obcującemu z dziełem problemy a artyście zgubę (znamy to z romantyzmu polskiego czy nawet niemieckiego). Motyw ten pojawia się, ale przede wszystkim to opowieść o miłości do literatury i o miłości do drugiego człowieka, o rodzących się dopiero z wiekiem uczuciach (młody główny bohater) i o życiowych wyrzutach, o pasji, o literaturze, o artyście, o miłości do książek – nic więc dziwnego, że książka o książkach i miłości do nich sprawiła, że pozycję tę pokochały książkowe mole. Ponadto skrywa mroczne zagadki, elementy kryminalne, cechy powieści “romantycznej” (cudzysłów, bo nie atrybuty powieści z romantyzmu, ale bardziej wątku miłosnego) pewien niepokój i mrok Barcelony, z elementami zafonowego “realizmu magicznego” – tajemniczy diabeł niczym bohater książki przeklętego pisarza, tajemnicze i skąpane tragicznymi losami budynki, antagonista-oficer, pościg i ucieczka pod osłoną, oczywiście, ciemnego za dnia za sprawą klimatu tekstu miasta i równie ciemnej po zmroku bohaterki – Barcelony. Jak chyba z każdym utworem kultury popularnej jest (a takim jest proza Zafona, autor chyba nie planował stworzyć dzieła kultury wysokiej), prób interpretacji i kombinacji odczytania jest dziesiątki, natrafiłem na taką z “Gościa Niedzielnego” (generalnie innych artykułów mówiących coś więcej nie znalazłem, Zafon mimo popularności wśród czytelników nie był za szczególnie obiektem zainteresowania dziennikarzy piszących o książkach, co jest świetnym pokazaniem, do kogo piszą krytycy – do innych krytyków, nie do czytelnika), która mówi, że to obraz miasta oddalającego się od Boga, mrocznego, z demonami, w którym próżno szukać piękna. Trochę tak jest. Choć napięcie tej książki gdzieś jakby zmierza ku pustce, główny bohater – młody człowiek, poznaje życie: gorycz porażki, tragiczne losy mieszkańców Barcelony spowite historią, mrok miasta, przemoc, ale i zdradę, ale i poznaje miłość w sferze fizycznej i uczuciowej, oprócz tego czeka go też inicjacja literacka (rozpoczynająca powieść wizyta na Cmentarzu Zapomnianych Książek), jego przeżywanie pierwszej miłości spotyka się z miłosnym cynizmem Fermina (za sprawą rzucanych uwag, choć i stary wyjadacz tego tematu pada trafiony strzałą amora), jego miłość do książek trafia na spojrzenie Fermina: książkę tak opakować słownie, by ją sprzedać w księgarni. Mimo obecności młodego głównego bohatera to powieść dla dorosłych (w przeciwieństwie do czterech pierwszych powieści Zafona z kończącą ten fragment jego twórczości “Mariną”) w warstwie choćby językowej. Choć może lepszym sformułowaniem będzie: dla dorosłych, w których jest tęsknota za młodzieńczością, za klimatem młodości i będącego przymiotem tego okresu wpadania w tarapaty. Opakowane zagadką, klimatyczną choć mroczną Barceloną, miłością do książek – miłością, która potrafi wpakować w kłopoty.

Jak “Marina” jest to opowieść złożona z opowieści, pojawia się polifoniczność narracji, inspiracje Dostojewskim i wielkimi klasykami. Choć wszystko to napisane lekko. Komuś obeznanemu z klasykami, z tomiszczami klasyków, powieść może wydawać się młodzieżówką. I tak i nie, język zawierający sporo wulgaryzmów sugeruje starszego odbiorcę, główny bohater jest nastolatkiem i narratorem, jest to więc taka właśnie powieść.

,,Gra anioła”

Książka inna niż ,,Cień”, o ile ,,Cień” bazował na pewnej “mitologii” książkowej: tajemnicze miejsce i miejsca związane z książkami, kult pisarza, miłość do literatury ale i niebezpieczeństwa jakie niesie za sobą czytanie (romantyczne polskie “książki zbójeckie” ale i ogólnie ocieranie się o ten nurt romantyzmu europejskiego). Klimat pokochali księgarze, czytelnicy, mole książkowe. Mimo tego, że to “czytadło”. Drugi tom uderza w inne klimaty, choć nadal literatura gra tu pierwsze skrzypce, pojawia się romantyczny wizerunek pisarza: opętanego i skłonnego jak Faust lub Twardowski zawrzeć pakt z diabłem, godne pochwały jest rozszerzenie kultowego Cmentarza Zapomnianych Książek o nowe informacje, obracanie się w tej mitologii. I jeśli chodzi o mit to mam tu ogromne zastrzeżenie. Poniekąd pojęcie mitu i religii stanowi tu ważny wątek i fabularny, i merytoryczny. Bohater powieści to nie autor, jeśli bohater jest cynikiem to autor nie musi, ale przez usta wykreowanej postaci bardzo często pisarz mówi jakieś swoje poglądy. I tak jest tu: dopóki akcja dotyczy przedstawionego świata to wszystko w ramach tego świata jest dozwolone. Ale w momencie, gdy bohater wypowiada się językiem aforystycznym o “wszystkich” światowych religiach i mitach na zasadzie “widzi mi się” to tak, to drastycznie zaniża to wartość merytoryczną książki, pojęcie religii i mitu to działka literaturoznawców i antropologów, zostawiam w spokoju historyków i teologię danej religii, nawet językoznawców (tu odsyłam do moim zdaniem nie tylko wspaniałego pisarza ale i naukowca – J.R.R. Tolkiena, którego poglądy na abstrakcyjność i umowność języka jako obrazu świata pomogły mi to zagadnienie lata temu zrozumieć; o micie i religii mówi wspaniały jego esej “O baśniach”, wybitnie łatwo dostępny). Jeśli pisarz nie chciał zgłębiać tego tematu, mógł go nie czynić pewną osią tej powieści. A tak wyszły z tego narzekania dyletanta.

Klimat tej powieści jest inny od poprzedniej, ale nie gorszy. Inne napięcie, inaczej budowana akcja, choć pewne motywy dotyczące bohaterów są podobne. Choć to nadal “czytadło”. Waloru artystycznego nie widzę w tym tomie żadnego. Przed Zafonem arcymistrzowsko do podobnego motywu nawiązał Bułhakow w “Mistrzu i Małgorzacie” (tam Woland jest choćby zaznajomiony z filozofią a nie wygłasza postulaty “z czapy” bo tak się mu wydaje) albo Goethe kreując Mefista.

Gdy Zafon wstawia fragmenty “publicystyczne” na temat religii, wkłada oczywiście w usta postaci: tajemniczego przybysza, który zleca pisarzowi stworzenie pewnego dzieła (żeby uniknąć spoileru), przy okazji próżno szukać tu odniesień do Fausta lub do Wolanda, Zafon chciałby nawiązać ale do tego stopnia literackości nie zbliża się. Mamy więc tajemniczego bohatera, który z cynizmem patrzy na systemy wierzeń i jego “ucznia”, który dziwi się, za chwilę się zbliżyć chce do poglądów zleceniodawcy, odbija się od tych poglądów, chce w pewnym momencie je odrzucić ale jest już za późno. Takie publicystyczne (nie jest go dużo, ale przerzuca mimo wszystko akcenty i stanowi ważny wątek) przerzucenie akcentów kosztem napięcia i dobrej zagadki (co przysporzyło cyklowi sławę i zwolenników po “Cieniu wiatru”) sprawia, że drugi tom nie chce porywać, staje się czytałem. Czytałem z ciekawości, strony leciały, ale bez wejścia emocjonalnego w fabułę, z pewną obojętnością dla akcji. Zafon stworzył kolejną lekką powieść, którą dobrze się czyta, czytadło z kilkoma wątkami (główny wątek, pewna zagadka, trochę romantycznego klimatu), druga powieść jest do dłuższego czytania. Jest niestety słabiej niż w pierwszym tomie, a to dopiero tom 2 z 4 (nie liczę ostatniego z opowiadaniami, który jest dopełnieniem i uzupełnieniem), wstawki publicystyczne (krótkie ale dla tematu głównego ważne) osłabiły mój odbiór powieści. Autor umieszcza je w ustach bohaterów (w tym jednego antagonisty, co podwójnie pozwala uznać to za zdystansowanie się od ich prawdziwości), ale nie ma w tym inteligentnego polotu, nie ma erudycji, jakiejś choćby podbudowany intelektualnej (a temat z pogranicza antropologii, literaturoznawstwa, teologii, nauk badających mity, socjologii itd., choćby tolkienowski esej “O baśniach” z kultury mimo wszystko masowej, uratowałby sytuację w sferze idei, jeśli pisarz chciał w to brnąć, bo mógł po prostu odpuścić i skupić się na tym, na czym się zna: budowaniu klimatu). Wyszła z tego “pulpa”, sos z Biedronki, który jest warzywny ale warzyw w nim nie widać. Bezpieczniej by było, gdyby pisarz skupił się na zapewnieniu akcji, bo skok w bok w rejony naukowości, nawet jeśli dystansują to bohaterowie, obniża wartość książki. Każde wtrącenie naukowości w czytadło (nic w tym złego – ta książka taka niska chce być) robi z niej kicz i niebezpiecznie może otrzeć o równie popularnego, ale niekoniecznie dobrze piszącego Coelho.

Ostatnie kilkadziesiąt stron nabiera tempa. Ostatnie strony też sprawiają, że opowieść rzucać może inne światło na całą historię (nie chciałbym zdradzać szczegółów, ale całość można odczytywać nie dosłownie; zabieg ten sprawia, że powstaje spojrzenie na tę historię w specyficznie subiektywny sposób – głównej postaci, która być może wprowadza czytelnika w błąd – to spojrzenie może ratować tę powieść, obalać postawione przez mnie wcześniej zarzuty o te wstawki publicystyczne i powierzchowne opinie; jeśli uznać tę interpretację przez skrzywiony obraz poznawania przez czytelnika faktów, byłby to może i pomysł pisarski prosty, pójście na skróty i uratowanie przez Zafona tej powieści, sprawienie że finał staje się ciekawy a powieść od samego początku można odbierać inaczej. Jeśli zaś uznać, że słowa głównego bohatera należy odczytywać wprost, książkę wówczas można odebrać za chaotyczną szczególnie pod koniec, zakończenie także w takim odczytaniu jest rozczarowujące. Zafon w tym tomie nie podaje odpowiedzi wprost, choć w pewnym momencie delikatnie sugeruje przez słowa stróża prawa, że ta nie dosłowna interpretacja jest możliwa. Odbiór tej książki zależy więc od tego, który klucz przyjmie czytelnik.

,,Więzień Nieba”

“Więzień Nieba” jest najkrótszą książką cyklu, bo choć ma 400 stron, jest wydany naprawdę sporą czcionką i ma okazałe marginesy (pamiętam lata temu, że w blogosferze była o to afera). Trzeci tom podoba mi się najbardziej, choć nie ma w nim niczego z tych rzeczy, które kupiły czytelników w poprzednich dwóch tomach.

Nie ma tego klimatu poprzednich, nie ma tej wielowątkowości, jest to książka bardzo konserwatywnie zbudowana, prosta, choć fabuła nie jest linearna. Książka łączy wątki poprzednich dwóch tomów, pewne rzeczy dopowiada. To moim zdaniem taki aneks do dwóch tomów. Wątek więzienny – akcja z przeszłości – wciągający, obrazy z okresu “teraźniejszego” już mniej. Książka jest przeznaczona dla fanów dwóch poprzednich tomów, bo akcja skupia się w tej warstwie współczesnej wokół ślubu bohatera znanego z “Cienia” i rzuca też trochę na przeszłość tej postaci, pokazuje też dalsze życie Daniela i jego ojca – bohaterów tomu I. Brak tu jednak magii poprzednich dwóch, brak złożonej akcji, intryga też jakby okrzepła, brak tu tej wielowątkowości (książka jest jakby długim opowiadaniem, nie kilkusetstronicową powieścią, a gdyby wydano tę książkę mniejszą czcionką i z innymi marginesami, byłaby może o sto stron cieńsza). Mimo tego podobała mi się: za ten jednostajny klimat, za swego rodzaju zwyczajność. Jako odrębna powieść może nie zachwycać, bo wątki mają potencjał na złożoną akcję ale są skondensowane, brak tu napięcia i mocnej głównej intrygi. Jako część cyklu – takie uzupełnienie poprzednich dwóch, spełnia swoją rolę. Nie jest to najmocniejszy tom, ale dzięki uporządkowanej formie podoba mi się najbardziej. Jest też wyjaśnieniem postawy bohatera “Gry anioła”, rzuca inną interpretację (w kluczu której czytałem tamten tom i uważam, że dzięki temu kluczowi “Gra anioła” może się jednak bronić; bez tej interpretacji uważam, że tamten tom po prostu się posypał; dobrze że Zafon zrobił to uzupełnienie). Jako osobna książka powieść nie broni się, jako część cyklu – spełnia swoją rolę, jest po prostu zupełnie inna niż poprzednie dwa tomy (kwestia dyskusyjna, który z dwóch był lepszy, który słabszy, oba jednak łączył pewien klimat, którego tu nie ma, co nie znaczy, że to wada – ta książka wyróżnia pod tym względem się z cyklu). Choć zachęta na okładce jest taka, że można czytać tomy w dowolnej kolejności, uważam, że jednak najlepiej po kolei, choć pewne wątki wyjaśniane w jednych tomach są posiadanym już smaczkiem przy czytaniu późniejszych lub wcześniejszych, więc ta lektura nie chronologiczna też ma swój urok. “Więzień” nie jest porywającą lekturą, ale poznając cykl warto po niego sięgnąć, bo sporo wnosi do fabuły. Nie uważam, żeby to była jakaś super wspaniała książka (nie oszukujmy się: cały ten cykl nie jest wielką literaturą, jego rolą jest zapewnienie mnóstwa stron by mieć pod ręką dobre czytadło, czego nie wartościuję bo sam w tym celu sięgnąłem, a i cykl sprawił, że książki sprzedawano w milionach egzemplarzy na świecie). Nie jest to książka super wspaniała, ale gdybym miał te 3 tomy oceniać to ten mi się spodobał najbardziej, mimo swoich wad w stosunku do pozostałych dwóch. Może dlatego, że nie szukam już w książkach boomu ale zwyczajności, w miejsce żonglowania formą – zwyczajnego opowiedzenia historii, najlepiej uporządkowanej co do formy, mimo nawet słabszej treści.

,,Labirynt duchów

Kilka uwag na sam początek: “Labirynt duchów” jest najdłuższą książką cyklu, ponad 800 stron tekstu. W poprzednich trzech tomach (a może tylko dwóch pierwszych?) zauważyć można było specyficzne podejście bohaterów do kobiet, traktowanie ich chyba w każdym przypadku jako wyłącznie obiekt seksualny, czy postać męska była nastolatkiem czy dorosłym, a i same kobiety również uważały, że do tego sprowadza się ich rola (a jeśli tak nie uważały, to o tym nie mówiły). I nagle przychodzi “Labirynt duchów” i to naprawia w 4 tomie, a moim zdaniem najlepszą bohaterką całego cyklu jest pojawiająca się tu Alicja (silna kobieta, mądra, w pracy policyjnej przebiegła i skuteczna, nie boi się swojej pracy a tło zdarzeń i intrygi policyjnej jest niebezpieczne; ma nie tylko silny charakter ale i życiową siłę, bo zmaga się z mocno bolącą kontuzją). No i wiele razy obrywa się mężczyznom, więc jest wyrównane wszystko.

Niektóre rozwiązania tej obfitej książki wydawały mi się mniej logiczne, książka łączy wątki wszystkich 3 tomów, nawiązuje choćby do nich, ten tom jest najlepiej zaplanowany i rozpisany, do tego doszła nieodłączną u Zafona polifoniczność narracji – tu najbardziej widoczna, fabuła zaś podzielona jest jak film: na różne ujęcia, wątki są poszatkowane.

Przyznam szczerze, że w tę książkę chciałem zwątpić i ją przerwać, nie potrafiła mnie zaangażować, była mi obojętna. Nie uczyniłem tego ze względu na przeczytanie 3 poprzednich tomów i chęć zakończenia tego cyklu. Ta budowana prawie 400 stron opowieść zaczyna się po tych kilkuset stronach rozwijać i momentami potrafi wciągnąć tak, jak nie potrafiły mnie wciągnąć pierwsze dwa (uważane pewnie za najbardziej “magiczne”).

Tom czwarty nie jest tak klimatyczny jak pierwsze dwa. Mówię o tym dlatego, że książka jest jakby do nich niepodobna, jest jakby odrębna w warstwie stylu bo fabularnie kontynuuje poprzednie wątki, spotykamy wszystkich najważniejszych bohaterów poprzednich 3 tomów, czy to w warstwie zderzeń z nimi czy wspomnień o niektórych. Jest to dla mnie atut, bo u Zafona nie byłem miłośnikiem tego “klimatu”, choć na początku mnie uwiódł w “Cieniu wiatru” (najbardziej mi się podobał w będącej poza cyklem “Marinie”). Na uwagę zasługuje główna silna bohaterka (to zerwanie z wizerunkiem kobiet pokazanych w 3 poprzednich). Intryga nie jest jednak szczególnie wciągająca, ale styl jej prowadzenia już tak.

Za pewien minus uważam potraktowanie postaci Martina. W drugim tomie można było mieć podejrzenia co do tej postaci (nadawało to dwuznaczności tej powieści i taka sugerowana interpretacja w ogóle “Grę” ratowała; ale pozostawało to jako domysł). Trzeci tom już prawie sugerował, czym był ów pakt Martina z tajemniczym wydawcą. “Labirynt” za sprawą jednego z bohaterów łopatologicznie to rozwiązanie potwierdza, nie pozostawia złudzeń, snucia domysłów. Może i dobrze, bo gdyby nie to rozwiązanie to “Gra” leżałaby, a tak nie jest zła. I choć uważam tę łopatologię za pewien minus, to tak bezpośrednie wyjaśnienie zagadki fabularnie jest uzasadnione (swoją drogą 400 strona ostatniego tomu nie jest najgorszym rozwiązaniem dla każdego suspensu i domysłu). Podobno do każdej osoby na świecie jesteśmy w stanie dotrzeć za pośrednictwem 5 osób, wszystkie 4 tomy są ze sobą powiązane siecią osób, które jednak coś łączy, Zafon umiejętnie te wszystkie powiązania zamieścił w 4 tomach i stopniowo je dawkował, odsłaniał tajemnice tych osób.

,,Miasto z mgły”

Książka ociera się o postaci, miejsca znane z tetralogii. Taka np. jest krótka forma “Blanca i pożegnanie” pamiętnik Davida Martina (postaci z tomu 2 i 3 i wspominanej też w 4 tomie). Geneza jego talentu, jego późniejszego stanu ale i miłość, która tylko dopełnia późniejszy tragiczny los, jego słabość do kochania i bycia kochanym, jego bolesny kres wspomniany w 4 tomie. Autor do tej postaci powraca też w kolejnym opowiadaniu, takich nawiązań do historii postaci znanych z tetralogii o cmentarzysku jest więcej, wypełnienie luk w książkach cyklu lub dodanie czegoś. Bohaterem jest też Barcelona: brudna, zamieszkana przez podejrzane osoby, szemrane kontakty, niebezpieczne miejsca.

Nie sądzę jednak, by sięgnięcie po tę książkę zachęciło potencjalnych czytelników do sięgnięcia po “opus magnum” Zafona, jakim jest cykl o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Choć czytelnik poznaje genezę tego magicznego miejsca, choć spogląda na przodków rodziny Sempere a nawet na Davida Martina, książce brakuje tego “klimatu” czterech powieści, tej “magii”, którą pokochali czytelnicy nawet kosztem rozwiązań fabularnych (swoją drogą tę “magię” dostrzegam tylko, jak wspominałem, w “Cieniu wiatru” i delikatnie w “Grze anioła”). Ta cieniutka książka nie jest częścią tetralogii, jest czymś odrębnym (choć dopowiadającym kilka rzeczy do fabuły, ale moim zdaniem nie jest to pozycja obowiązkowa w zrozumieniu cyklu), dlatego też chciałbym potraktować to jako odrębną książkę. Jako zbiór opowiadań pozycja ta jest przeciętna (z kilkoma wyjątkami), choć podobała mi się “Róża ognia”. Mniej, ale też w pewien sposób ciekawa jest opowieść “apokryficzna” o Cervantesie (“Książę Parnasu”). “Miasto z mgły” zbiera rozproszone opowiadania, które są pod względem formy zróżnicowane, jest to rodzaj pośmiertnego hołdu dla Zafona i w pewnym stopniu podsumowanie jego twórczości, coś chyba tylko dla jego fanów lub osób, które są ciekawe co dalej po ostatnim tomie cyklu, i które nie chcą jeszcze kończyć przygody z cyklem. Tak więc książka jako byt odrębny może nie wzbudzać szczególnych emocji. Jako uzupełnienie tetralogii – też znaczącej wiedzy nie wnosi do uniwersum. Sprawdzi się jako deser po dużej, bo 2500-stronicowej uczcie (ale też jedynie jako kulinarna ciekawostka, zaserwowana w malutkiej porcji, której celem nie było zaspokojenie głodu). Jest ciekawostką po skończeniu tetralogii Zafona. Jest też ostatnią książką pisarza, którego twórczość była wydarzeniem na rynku literackim i ożywiła czytelnictwo, bo niezależnie od opinii Zafonowi to się po prostu, obiektywnie mówiąc, udało. I za to będzie zapamiętany.

Podsumowanie tetralogii o Cmentarzu Zapomnianych Książek

Po zaprezentowaniu wszystkich czterech tomów jakoś chciałbym podsumować całość.

Moja przygoda zaczęła jesienią a zahaczyła o zimę, “Cień wiatru” kojarzył mi się jakoś bardzo mocno z jesienią, herbatą, wczesnym zmrokiem za oknem. Może dlatego, że tak mi się kojarzy blogosfera recenzyjna sprzed ponad 10 lat, gdy sam dokładałem tam niewielką cegiełkę i sam śledziłem ten fragment aktywności blogerów. Gdzieś w okresie zimowym też zacząłem lata temu “Cień”, przerwałem po 1/5 i do niego wróciłem w tym roku, zaczynając od początku. Wszystkie 4 tomy to wulkan różnych emocji, po obu stronach: są momenty znużenia ale i ciekawości, pewne rzeczy podziwiałem pewne darzyłem chłodem. Finalnie to ponad 2500 stron emocji różnych. I jeśli miałbym zastosować jakąkolwiek skalę oceniającą całość to moja ocena byłaby idealnie po środku, może z lekkim przesunięciem oceny ku górze (lekkim, bez przesadzania).

Cała tetralogia to też “kwiecisty język” (nie w barokowym spojrzeniu, ale takim powszechnym, z czasem rozbudowanymi zdaniami, epitetami). Nie przeszkadzało mi to. Czasem wulgarny język, czasem rubaszny, z podtekstami i powracaniem w wielu miejscach do cielesności, seksualności (kwestia indywidualnej oceny, czy mniej czy bardziej subtelne). To kwestia indywidualnego poczucia estetyki każdego czytelnika. Pojawiają się pewne kąśliwe uwagi pod adresem Kościoła (bez jakiegoś konkretnego postulatu, ot uszczypliwości, w zdaniu i o Bogu i rubasznie jako żarcik). To też pewna “specyficzność” tego cyklu (nie wiem, czy przekład mimo wszystko to złagodził), nie jestem takim czytelnikiem literatury hiszpańskiej, by ocenić, czy może wpisuje się to w taki nurt (tak mi jednak pewna intuicja podpowiada). Wątek podejścia do kobiet pokazałem przy okazji słów o “Labiryncie duchów” i tu chciałbym o tym przypomnieć, podsumowując całość, ale nie powielać tych informacji.

Cała tetralogia to też pokazanie zbiorowego bohatera: Barcelony – miejsca w czasie historycznej zawieruchy (echa Franco), powojenne losy bohaterów, ale i Barcelony jako “żyjącego” miejsca klimatem mroku, architektury, wydarzeń – wydarzeń różnych, bo i burzliwej historii XX wieku i burzliwych za sprawą miłosnych uniesień indywidualnych bohaterów powieści.

Cała tetralogia to z jednej strony ciekawy fenomen literacki (miliony sprzedanych egzemplarzy, jak informują okładki), to z jednej strony czytadło (które najlepiej mi się zgłębiało w podróży, jakoś gorzej poświęcając mu ciszę, spokój i uwagę), z jednej strony bym powiedział, że nie ma się czym fascynować, ale gdzieś w tle głowy siedzi myśl, żeby pisarza i jego opus magnum nie potępiać (zmiana odbioru “Gry anioła” za sprawą późniejszych rozwiązań może była z góry zaplanowana, może to było słuchanie czytelników i recenzji), inne podejście do kobiet po ponad dekadzie od pierwszego tomu być może też było tym głosem. A finalnie pisarz zmarł w 2020 roku i jego zbiór opowiadań był serio pożegnaniem i niczego w tej kwestii poprawić choćby suplementem lub erratą się nie da.

Dlaczego bym tego cyklu nie potępiał? Bo widać nawiązania do choćby Dumasa, tam gdzieś do “Nędzników”, inspektor z jednego z tomów może nie jest taki jak w “Zbrodni i karze” ale sam motyw mógł być zaczerpnięty od znanego przez Zafona rosyjskiego pisarza, może i Woland Bułhakowa, a może i Mefisto oraz Faust od Goethego byli tu podczas pisania w tle głowy, i wiele innych toposów (widzę w tym dobry materiał do maturalnych wypracowań, dawna ustną też pewnie obsłużyła w wieku przypadkach lektura Zafona). Jest to podane lekkostrawnie (w literacki popkulturowej formie) “dziełko” chcące mieć łatkę wielkiego ale tak z przymrużeniem oka, nie tak żeby stać na jednej półce z Dostojewskim, Hugo, Goethem, Bułhakowem (choć może z racji gabarytów Zafon tak stoi po domach, uwierzę też w to, że jest tak samo ważny dla młodego pokolenia jak wspomniani dla minionych pokoleń). Pytanie oczywiście o to, czy taka ,,pop klasyka”, budująca się na naszych oczach nas zadowala? Czy lepiej, gdy niewielu czyta klasykę, niż gdy masy coś technicznie słabszego? Pytania otwarte i nie chcę na nie odpowiadać (a celowo nimi prowokuję). Autor podkreślał swoją miłość np. do Dostojewskiego, nie znajdziemy tu elementów podobnych do “Biesów’ czy ‘Idioty’, może lekkie otarcie się, jak wspomniałem” o “Zbrodnię i karę” w postaci inspektora depczącego po piętach bohaterowi (bo obecna na stronach Zafona pobożna prostytutka to moim zdaniem motyw aż za obecny w kulturze i popkulturze). Tylko te objętości tych książek, gęstość opisów, wątków, często polifoniczność narracji każą przypomnieć sobie klasyków. Próżno szukać tu psychologizmu, pogłębionej analizy zachowań, ale mam wrażenie, że to był zabieg celowy a nie nieumiejętność pisarza, bo mimo stworzenia literatury w stylu “czytadła”, celem było zapewnienia przede wszystkim rozrywki i oddania hołdu “molom książkowym”, pisarzom, wydawcom i antykwariuszom oraz księgarzom (mówiąc krótko: ludziom słowa). Zafon mógł pójść w literaturę z wyższej półki (czuć to). Wychowani na Żeromskim, polskich romantykach i literaturze, która musi mieć rolę i przekaz (doceniamy Sienkiewicza, ale trochę z pobłażliwością na niego patrzymy, bo on zapewniał rozrywkę, choć i zapewniał “pokrzepienie serc” ówczesnym), zaczytani w rosyjskich moralistach z Dostojewskim i Gogolem na czele, zapominamy może o tym, że literatura może być też zabawą: zabawą formą, słowem, konwencją, gatunkiem, że przede wszystkim musi mieć odbiorcę (i to nie jest z mojej strony pochwała kiczu, tandety i schlebiania gustom masy), że są książki ważne dla współczesnej kultury i książki czytadła (jak powieści obyczajowe i kryminały, choć te ostatnie są coraz bardziej rozbudowane i przesiąknięte kwestiami społecznymi). Zafon stworzył cykl-zabawę literaturą, miliony sprzedanych egzemplarzy na świecie, miliony fanów, zapewnił ruch czytelniczy, bo po przeczytaniu tych 2300 stron tetralogii sięgnięcie po Braci Karamazow lub podjęcie ryzyka zaczęcia “Nędzników” może wydawać się realne dla kogoś, kogo przerażały tomiszcza.

Zafonowski – cytat z wstępu do zbioru opowiadań pióra L.Bugajskiego – to przymiotnik, który śmiało można włączyć do słownika, to właśnie taki styl “zafonowski” czyli chęć stworzenia dzieła na wzór klasyków, tyle że i język i czasy się zmieniły, jest to popkulturowa wersja klasyki. Czy równa im? Moim zdaniem nie, ale ja jestem raczej fanem tamtych w kanonie, mimo archaiczności czy to języka, czy narracji. Zafon bawi się narracją, tworzy labirynty, opowieści w powieści, polifoniczność w narracji. Podoba mi się to, co uczynił w “Marinie” a co jest w tetralogii – poznajemy fakty przez pryzmat opowieści bohaterów, ale te fakty są zmieniane przez opowieść kogoś innego, przyzwyczajeni do wszechwiedzącego narratora tu otrzymujemy zadanie samemu podjęcia, komu wierzymy w czasie trwania opowieści. I choć narrator nam finalnie zdradza rozwiązanie, to gdzieś i tak ocena należy do nas. Z jednej strony jest to taka zafonowska złożoność, a z drugiej pojawiają się pewne zbędne elementy, jakby krawiec skroił idealny płaszcz ale jeszcze poimprowizowal i mu doszły zbędne łaty. Język bohaterów jest czasem także nieróżnorodny, a mógłby być indywidualny, tym sposobem syn Daniela po latach mówi i zachowuje się identycznie jak ojciec, jakby to ten sam bohater tylko imię mu zmieniono (choć tu dochodzi ocena tłumaczenia na j.polski, czego zweryfikować nie potrafię). Za najlepszą część uważam ostatnią, choć dopiero rozwinęła się w połowie – po 400 stronach, które zbyt długo zawiązywały akcje. Ale powieść miała być godnym pożegnaniem cyklu. I jest (na swój indywidualny sposób). Jest najpiękniejsza, posiada najwięcej wątków, rodzajów narracji, choć była szansa trochę ją okroić, może nawet z pożytkiem dla fabuły. Jest mocno przyziemna. Jej przeciwieństwem jest zawierający “magię” “Cień wiatru” – pierwszy tom, może infantylny momentami, może to taka młodzieżówka dla nie do końca wyrosłych dorosłych,ale w popkulturze ta książka swoje miejsce ma, fanów także, o czym świadczą miliony sprzedanych egzemplarzy i światowa popularność Zafona. Od tego się zaczęło, choć to 5 książka pisarza. Podobał mi się też tom 3, który był jakby dłuższym opowiadaniem i takim łącznikiem między dwoma poprzednimi a ostatnim tomem. Różnie był odbierany przez tych, którzy czytali na bieżąco i czekali dopiero na 4 tom, znając już całość historii mogę powiedzieć, że był potrzebny. Najmniej podobała mi się “Gra anioła”, choć podobało mi się, że zostawiła czytelnika z pewnymi domysłami, które zmieniały początkowy odbiór książki. Postać bohatera i podejrzenia – czy naprawdę to, co się mu przydarza, jest prawdą? To otwarte zakończenie pisarz w kolejnych dwóch tomach Łopatologicznie i po wielokroć nakierował na właściwy tor, czytelnik miał okazję kilka lub kilkanaście razy dowiedzieć się, jaka jest prawda. Takie niedopowiedzenie moim zdaniem dobrze by służyło, podczas gdy czytelnik i tak wydedukował, jaka jest prawda. Przeszkadzać mogą przeczuwane antykościelne uprzedzenia i takie podejście, że kobieta jest biernym zaspokajaczem męskich pragnień, a mężczyźni to myślący na pewno nie mózgiem przedstawiciele ludzkiego gatunku. W ostatnim tomie już to Zafon zmieniał, wprowadził Alicję – silną kobietę, ale i ją nazywają bohaterowie “czarownicą”, “wampirzycą”, “demonem”, jej atrybutem Zafon uczynił lateksowy gorset pod ubraniem, który jej pomagał w walce z kontuzją od dzieciństwa. Nawet więc i ona jest seksualizowana czy to w warstwie stworzenia literackiego świata, czy też relacji bohaterów. Fermin jest rubaszny, a ojciec Daniela, Daniel, syn Daniela spędzają czasy swych młodości głównie nie na rozmowie, a różnych pieszczotach, dotykaniach i macankach. Przypomina mi to słowa pewnego kiedyś spotkanego konesera telewizji i jej psychofana: “to był dobry film, było strzelanie, była ładna kobieta i jakiś pościg i zagadka. To był dobry film”.

Zafona albo się pokocha albo znielubi. Nie jest to literatura wysokich lotów, nie jest to też najlepsze czytadło, bo choć akcja się rozkręca, to wiele razy się dłuży. Dla mnie to była literatura pociągowa, choć czasem trudno było oderwać się i z niecierpliwością czekałem, co dalej. Mam mocno mieszane uczucia, takie podejście środka: złe nie jest, ale też pewnej części ciała nie urywa. 2500 stron można w sumie poświęcić na jakieś dwie powieści Dostojewskiego, Dumasa, a może na pakiet: “Mistrza i Małgorzatę” i “Czarodziejską Górę”?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *