Nagle zaległa cisza. Nie włączałem jeszcze telewizora, nie przeczytałem wiadomości z kraju i ze świata. Trochę się odciąłem medialnie. Ekonomiści może zaczęli już analizować nasze wydatki, w związku z końcem roku podsumowali sytuację finansową. Niektórzy dziennikarze i językoznawcy swój pierwszy tekst w nowym roku poświęcili może temu, dlaczego mamy dwa tysiące dwudziesty piąty, a nie dwutysięczny dwudziesty piąty, bo rok 2000 był raz i się skończył. Jeszcze policyjne statystyki, porozsyłane do lokalnych mediów i opisane. I temat Bożego Narodzenia 2024 ucichnie, przynajmniej w mediach, bo o tym, że Słowo przyszło na świat, a świat Go nie przyjął, powiedzą jeszcze kolędy, stajenka w zasięgu ołtarza i ludzie zgromadzeni na Mszy.
Myślałem o tym tekście zaraz po Świętach, myślałem w czasie Oktawy Bożego Narodzenia, ale chyba ta odległość – II niedziela po Bożym Narodzeniu, gdy już nawet wspominaliśmy tajemnicę Świętej Rodziny, chyba ta okoliczność sprawia, że o wiele bliżej dziś tym rozważaniom, które jakoś we mnie rezonują z tymi sprzed dekady, bo na ten tekst patrzę z tej perspektywy – pisałem go w 2014 roku, po 10 latach jest nadal aktualny. Ale doszły dodatkowe wątki. Takie jak np. zwyczajność.
Poza kościołem świat będzie już żył nowym rokiem, karnawałem, studenci sesją, uczniowie szkołą, maturzyści studniówką, pracujący swoim fachem, bezrobotni szukaniem sposobu na kolejny dzień egzystowania.
I co nam pozostało? Chciałoby się powiedzieć, że wspomnienia. Trzy dni spędzone z bliskimi, z samym sobą, z Nim. Szybko przeminęło. Pamiętam, jak czasem walczyłem z utartym święta, święta i po świętach, pisząc w sieci, że ten czas powinien nam towarzyszyć, że Jezus powinien w nas mieszkać każdego dnia. Od kilku lat już nie walczę. Powiem więcej: nie czuję nawet uczucia pustki po tym, że Święta się skończyły.
Tygodnik Powszechny (nr 51-52/2014). W tekście Trzy ucieczki Boga Ryszard Koziołek napisał, że
Prawda o Bożym Narodzeniu jest spóźniona, jak każda prawda. Majaczy nam w poświątecznej melancholii, kiedy prezenty powoli tracą blask, stając się rzeczami, a żółkniejące igły na choince zaczynają być bardziej widoczne. Nie wiemy dokładnie, w czym uczestniczyliśmy, a pewna teatralność naszych zachowań pozwala lepiej odczuć bolesną zwykłość dnia powszedniego, kiedy ze smakami dojadanych potraw w ustach ruszymy do ucieczki lub pościgu, każdy wedle przypisanej mu roli. Ten smutek, który raźno zagadujemy (,,święta, święta i po świętach”), nie jest zły. Święta opowiadają przez nastrój, nie przez wydarzenia. Jeśli są ,,udane”, powstaje żal utraty; poczucie, że dotknęliśmy tylko pozoru, a tak naprawdę nas tam nie było i nigdy nie będzie. (s.18)
Tekst jest trochę nieuporządkowany, bliżej mu do medytacji lub obszernej refleksji połączonej z literackimi przykładami, niż do spójnego artykułu (nawet publicystycznego). Możemy się zgadzać z autorem, albo i nie. Wolna droga. Tylko że właśnie w tym fragmencie uderza to, że próbujemy pojąć coś, co jest niepojęte. Świętujemy tajemnicę, która odsyła nas do stajenki, do żłóbka, do tego dnia, gdy Bóg narodził się na świecie. Nie w pokoju, a w czasie konfliktów. To tak jak i w 2024 roku.
To dlatego powstaje w nas ten smutek, ten żal. Oto przez kilka dni byliśmy dla siebie mili, teraz przyszła rutyna. Trzeba było pójść do pracy, zająć się domem, posprzątać, odłożyć na chwilę na hak wspomnienia i zacząć żyć tym realnych, do bólu niemetafizycznym życiem doczesnym. Tylko że w sercu nadal pozostaje ta radość, ta wyjątkowość. I tak co roku.
Tajemnicę Wcielenia przeżywamy oficjalnie raz do roku, ale żyjemy nią przecież codziennie. Miłość, gdy już spotkamy, też chcemy powielać. Tylko że nie zdołamy jej w pełni poznać, opisać, zamknąć. Jak z rzeczami egzystencjalnymi: całe życie je poznajemy, chcemy zgłębić, poznać, ogarnąć w humanistycznej żądzy i egoizmie, ale prędzej umrzemy, nim w pełni poznamy. Tworzymy sobie więc pozory, prowizoryczne budynki, szufladki i schematy, żeby jakoś ten świat uporządkować, by mieć w głowie taki bryk dla własnego życia i płynnie przechodzić dalej. Z Bożym Narodzeniem jest podobnie. Gdy przychodzi ten czas, mówimy sobie w głowie: Bóg narodził się, świętujemy Jego narodziny.
Pozostają jednak pytania: co to dla mnie znaczy? Jak żyję z tą prawdą? Czy żyję tymi narodzinami tylko przez trzy dni końca grudnia, czy też cały rok? Co dało światu Wcielenie? Czy ja w ogóle wierzę w to, że Bóg przyszedł na świat w ludzkiej postaci?
No dobrze, ale najpierw pozostaje pytanie o to, czy ja w ogóle wierzę w Boga. Nie w szopkę, piękną choinkę, zapach piernika, atmosferę Pasterki, gdy na legalu mogę wyjść w nocy z domu i się bezkarnie przejść po mieście.
Boże Narodzenie zadaje niełatwe pytania. Te same zada nam później Wielkanoc. To dlatego świętujemy co roku te same wydarzenia z Pisma Świętego. Pytamy się o to, czy my w ogóle, tak na serio, wierzymy.
Bo z Bożym Narodzeniem jest tak, że cały czas jakoś nas wyprzedza, jest tuż obok, może już za nami, a może jeszcze przed? Już nam się wydaje, że przeżyliśmy ten czas dobrze, a potem przychodzi gorzka refleksja i czekamy na kolejny rok, by się poprawić? To tak jak ze spowiedzią: odchodzisz od kratek z wiarą w to, że od teraz to już na sto procent będzie dobrze. I nagle okazuje się, że znowu coś nie wyszło. Jest jednak w powietrzu szansa na nowy los. Bo jeśli poszedłbyś nieskazitelnie czysty przed Jego ołtarz, to co miałby ci wybaczyć? Jak poznałbyś Jego miłosierdzie, bezgraniczne dobro, wiarę w twoje siły? Trochę trąci manicheizmem. Nie o niego chodzi, bo przecież bez zła dobro by istniało, ono było u początku ale upadliśmy, jakaś konsekwencja zła i jakiejś po-rajskiej pustki momentu wygnania z Edenu w nas została i zaczęliśmy jako ludzkość przekazywać to sobie w genach, aż przyszedł Jezus we Wcieleniu i to wygrał oraz zniszczył, aż zjednoczeni w Jego Imieniu i za sprawą Ducha czynimy w sercu „wszystko nowe” chrztem bo owo „nowe” uczynił On na krzyżu.
Jeśli przeżyłbyś święta w stu procentach, nie czułbyś tego smutku po ich zakończeniu, to nie szukałbyś dalej Jego obecności. Skąd poznać, że On istnieje naprawdę? Bo nie jesteś w stanie Go pojąć. Boże Narodzenie właśnie o tym przypomina. I zadaje pytania, na które być może będziesz szukać odpowiedzi jeszcze długo po świętach. Bo one nie mijają, zadają po prostu pytania i czekają na owoc refleksji.
Dla mnie ten rok – rok liturgiczny 2024/2025 – to kolejny rok odkrywania tajemnic. Odkrycie tego, że przyjście Jezusa to oświetlenie tych wszystkich mroków, zakamarków, ciemności, pustek i dziur, grot i jaskiń duszy, tych miejsc które wręcz w jęku i bólu wołają „O, Światłości” przyjdź. Jak ten „lud kroczący w ciemności” u Izajasza, który „ujrzał Światłość Wielką”. On to rozświetla swym światłem. Druga tajemnica to że Jezus nie bał się (!) przyjść w ten brud Betlejem, w to co ludzkie, słabe, doczesne, w to co takie zwykłe, takie monotonne. Co czytamy po upadku Adama i Ewy? Że od tej chwili kobiety w bólu będą rodzić, a człowiek w trudzie i znoju będzie pracował. Żeby żyć trzeba pracować, a praca potrafi być trudna, męcząca, wykańczająca, monotonna. I w ten ciężar życia przychodzi Jezus i jest: Wodą Życia, Pokojem, Ukojeniem, Drogą, Prawdą, Życiem. I, co najważniejsze, nie boi się. Bóg nie boi się ubrudzić tobą, codziennością, życiem. Dotyka trędowatych, jadą z celnikami, uzdrawia kobietę cierpiącą na krwotoki, leczy niewidomych i paralityków, po imieniu wzywa chorych i wybiera z tłumu samotnych.
Tak do tych trzech tajemnic dziś mi doszła w głowie trzecia. Zamykam oczy, zaczynam słyszeć serce Jezusa. Widzę Jego dłonie, stopy. Teraz słyszę swoje serce, skupiam na nim uwagę i teraz je czuję, czuję jak wdycham i wydycham powietrze. Panie Jezu, Ty miałeś identyczne w ludzkim sensie serce, też oddychałeś tak jak my: powietrzem ale i Boskim tchnieniem w nas życia. Dlaczego o tym piszę? Bo często sobie zrobiliśmy z Jezusa „figurę literacką”, jest sobie o tam gdzieś, kiedyś się urodził i umarł, zmartwychwstał, i sobie poczytamy o Nim w Biblii. Tylko że On żyje, był przy stworzeniu świata, po latach ziemskich wstąpił do Nieba i tam jest, cały czas przed Wcieleniem był i do końca świata „jest” (bo imię Boga to nie „byłem” i nie „będę” ale: „Jestem”). Kocham fenomenologię. To idąc jej śladem: co znaczy, że Jezus jest? Co znaczy, że stał się człowiekiem? Jeśli „jest” to znaczy, że ciągle trwa i tu wszędzie jest. Jeśli stał się człowiekiem to miał serce, płuca, takie serce i takie płuca jak czlowiek. Jest Bogiem czyli był doskonały i jest ponad człowiekiem, ale przyjął ciało ludzkie.
Jest z nami w kościele. Jest żywy i cały w Hostii, w Tabernakulum. Patrzę w Święta na ludzi, którzy modlą się do plastikowych figurek osiołków, Józefa, Dzieciątka opatulonych w siano. Ci ludzie po lewo czy prawo mają Tabernakulum z żywym i realnie tu będącym Bogiem. Oni jednak adorują plastik z Chin. Patrzę w Wielki Piątek jak ludzie przyklękają przed pustym i otwartym Tabernakulum (celowo pustym i celowo otwartym by pokazać ludziom, że Chrystus w Najświętszym Sakramencie jest w „ciemnicy”, w innym miejscu świątyni, w tym innym miejscu można Go adorować). Rządzą nami utarte schematy, a może właśnie dziś pomyślmy tak od początku, odwieszając na bok nasze wszystkie przekonania. Pomyślmy o Nim: kim jest, co znaczy ludzka natura, co nasz Słodki Pan uczynił schodząc do tego świata post-factum grzechu pierworodnego, pomyślmy gdzie On jest naprawdę i że jest z nami ciągle, że możemy z Nim pogadać 24h na dobę.
Ostatnie odkrycie. Zmobilizowałem się do tej refleksji gdy w Liturgii Słowa znowu czytamy Prolog św. Jana, że „Słowo” było na początku, że było „światłem”, że ludzie Go nie przyjęli, że stało się Ciałem a więc ten odwieczny Bóg przyjął ludzką naturę (w serialu „The Chosen” jest piękna rozmowa Jezusa i Jana o tym, który zwój Tory ma Jezus odczytać. Jan mówi, że może fragment o stworzeniu świata, na co aktor grający Jezusa mówi „tak, to moje ulubione wspomnienie”, a gdy sobie teraz pomyślę o tej scenie tego pięknego serialu, gdy Jezus czyta początek Genesis, a Jan płacze wzruszony po czym za kilka lat pisze swój Prolog do swojej Ewangelii, to łzy napływają do oczu; swoją drogą polecam ten piękny i darmowy serial).
fot. CC0