Jeźdźcy bez głowy. Dlaczego znowu wygrała polityka, a nie życie?

Tęsknimy za tym, co było. W poczuciu nicości i bezsilności, niby chcemy zmiany, ale jednak stawiamy na szali wszystkie minusy i plusy tego nowego. Jeśli wszelkie złe strony nie za mocno tę szalę przechylają, to od biedy możemy zrobić sobie replay z narzekania. Stoi za tym wiele czynników, ale jednym z nich, niewykluczone że jest, melancholia – ciągła tęsknota za nie wiemy czym, za jakimś nieznanym miejscem, którego pragniemy, a nie wiemy, gdzie się znajduje.

Myślałem nad tym tekstem przed wyborami. Myślałem dzień po, gdy jeszcze żyliśmy wynikami. Zabierałem się do tego długo, bo chyba w gruncie rzeczy nie chciałem mówić niczego o polityce, o wyborach, o motywacji do zabrania głosu. Dlatego też jakoś tak szybko chcę przebrnąć przez ten temat.

Do polityki wybrali się jeźdźcy bez głowy, bardzo zresztą dosłownie. W Lublinie, ale i w rodzinnym mieście, widziałem transparenty z wizerunkami polityków, którym ktoś odcinał głowy. W sensie wycinał wzdłuż konturów twarz, zostawiając dziurę podtrzymywaną przez barki. Nie tylko kandydatom jednej opcji, ale kilku. Nie uznawałem tego więc za wandalizm przeciwników jednej partii (plus wystąpiło jakieś podobieństwo w obrębie dwóch różnych województw, chyba że się na jakimś forum skrzyknęli anarchiści). Pomyślałem wtedy, że to już nie jest wandalizm, a ruch, oddolna aktywność, wkurzenie. Czasem lubię, może na wyrost, wielkie narracje. Był to więc symbol, bo zamiast „mamy dla was kamienie”, jest niestety nóż, którym ktoś wycina z plakatów i transparentów głowy. W rękach fanatyka i ekstremisty może być niebezpieczny. Sam gest pozostaje symbolem, znakiem pewnej postawy, która, owszem, może zakończyć się tylko na ulicy przy bilbordzie i przy urnie, doprowadzona jednak do ekstremum może być niebezpieczna. To sygnał, przestroga, ostrzeżenie. Komunikat do tych, którzy jeszcze mogą patrzeć w swoją twarz przy goleniu, choć nie powinni, to przestroga dla cyników i hipokrytów. I dla niewinnych, którzy wchodzą do tego świata, by się nie zeszmacili po drodze.

Można snuć wiele teorii na temat tego, dlaczego tak się dzieje. Czy ulegamy propagandzie, czy dajemy się podpuszczać? Czy może jesteśmy wkurzeni traktowaniem nas góry lub z lekceważeniem. A może to tęsknota za światem, który nas rozczarował, a miał być inny. Miał być piękny, miał być czysty, miał być utopią i śladem dziecięcej i młodzieńczej fascynacji. Światem dziecka – światem dla większości jednak mimo wszystko bezpiecznym, dobrym, takim za którym tęsknimy, utachani znojem i pracą po łokcie.

To chyba nostalgia i melancholia. Podrzuca ją kino (choćby wiele filmów Woody’ego Allena, z wiodącym chyba O północy w Paryżu), dziwna tęsknota, która mówi człowiekowi, że to nie jest jego miejsce, jego czas, wywołuje to poczucie braku, tęsknotę za miejscem i za odległym kontynentem, za innym krajem. Mówiąc krótko: za zmianą, szybką i nagłą, tej rzeczywistości (czasem na pół gwizdka wyjeżdżasz gdzieś na wczasy, by tęsknie oczekiwać kolejnego urlopu za rok). Tak naprawdę żyjesz tutaj, ale jakby poza rzeczywistością. I to jest chyba nie do ukojenia. Sam przez kilka miesięcy mieszkałem za granicą. Tęskniłem wtedy za Polską. W kraju błądziłem po zakamarkach, po miejscach, po uliczkach, które zostawiłem za sobą, znowu tęskniłem za innym światem, z którego bym chciał uciec, gdybym już tam był. To chyba jakaś metafizyczna tęsknota za innym miejscem. I możesz, owszem, przecież nie włączać tv i radia, chodzić na spacery, od nowa patrzeć na okolicę, żyć uważniej i pełniej, odkrywać, patrzeć na wszystko z dziecięcej perspektywy, odkrywając świat wokół nas na nowo. Brzmi to chyba absurdalnie, bo to coś jak slogany: doceń co masz, minusy zaś zamień na plusy. No fajnie, tylko że czasem rzucisz wszystko i ci się uda, ale to czeka niewielu z nas, bo praca, bo dzieci, bo zobowiązania.

W jednej z moich ulubionych powieści – w Na zachodzie bez zmian padają słowa mówiące o tym, że przegramy wojnę, ale umiemy salutować.

Przegrywamy swoje życie, ale za to powtarzamy jakieś mechaniczne czynności, coś czego może nawet nie czujemy, ale cały świat tak się zachowuje, to musimy więc i my. Umiemy mnożyć, liczyć i kalkulować, wypełniać wnioski, oddawać głos w wyborach, powiedzieć wiele na każdy temat. Ale tak naprawdę nie robimy tego, co chcemy, nie znamy siebie i swoich potrzeb, robimy wiele rzeczy rutynowo i bezrefleksyjnie, bez przemyślenia. Bo tak nam dobrze, bo bezpiecznie, bo lepiej być zachowawczym. Brakuje nam świadomości.

A później przychodzi chwila, gdy tęsknimy za czymś, co minęło, lub mogło nastąpić. Jesteśmy TU a tęsknimy za TAMTYM. Będąc jednak TAM, coś by nam mogło podpowiadać, że może sens był TU.

Mamy wiele opcji, nie wiemy więc, czego chcemy. I zamiast rzeczy nowych, wracamy do tego, co było, może i nie było to dobre, może nawet niszczące, ale w sumie już to znamy. To nie jest głupota, to chyba ewolucyjna zachowawczość i poczucie bezpieczeństwa, czyli tego, co już znamy i jest nam wiadome. Nawet jeśli nie jest dobre i nas niszczy, to chociaż wiemy, jak z tym walczyć lub jak obchodzić w taki sposób, by wyrządzało nam najmniejszą krzywdę.

Przegramy wojnę, ale chociaż umiemy salutować.

I czasem, by tę naszą zachowawczość obronić, pozwalamy się oszukiwać. Na przykład dzwoni ktoś do programu, zaczyna płakać. Wiem, że może to płacz reżyserowany, że to spektakl i gra. Czy jestem cynikiem? Kreujemy świat, ludzie często wierzą w to, co im się mówi, łykają to jak młode pelikany, bo to wygodniejsze, a mózg jest leniwy i najlepiej się czuje, gdy nie myśli tylko zbiera siły, odpoczywa. Bo życie w ciągłej podejrzliwości jest paranoiczne.

Szukam pokoju, tymczasem to ja przynoszę wojnę.

Patrzę na trud i cierpienie innych ludzi, na przecież prawdziwe i ludzkie tragedie, nie jakąś symulację lub inny matrix. I wiem, że gdyby ludzie chcieli, gdyby jacykolwiek rządzący, nawet kosztem swoich mandatów i tego, że za chwilę stracą pozycję, chcieli pomóc, udałoby się. Grają na naszej nostalgii, na tym zachwianiu. Pozwalamy się oszukiwać. Chcemy tego. Nie lubimy przemocy, ale chętnie wybralibyśmy ze swojego grona tego, któremu nie zależy na swojej duszy, i który posunie się do radykalizmu i zrobi porządek. Pewnie byśmy go zlinczowali w mediach i w sieci, ale serce… serce by go usprawiedliwiało, serce czyniłoby swoje, to jego byśmy się wstydzili, bo mówiłoby prawdę o nas samych.

Tkwimy w jakiejś niechęci, chcemy jakiejś zmiany, ale nie wiemy jakiej. Czegoś pragniemy, tylko czego? Jak to nazwać? Duży wybór opcji, tylko że po głębszej refleksji żadna nie jest nam na rękę. Tęsknimy za czymś, czego nie znamy. Wiecznie rozczarowani czymś, tylko że nie wiemy czym. Żaden wybór, żadna opcja nie tylko jest zła, ale nie spełnia naszych oczekiwań.

Dopóki sobie tego nie uświadomimy, będziemy tkwić w tej niechęci, frustracji, w tym niebycie.

Czekamy wiecznie na coś, co może się nie wydarzyć. Czekamy jak na Godota. Zrzucamy winę na innych, a może ona tkwi w nas?

Na koniec chcę dać cytat J. Tischnera z jednej z jego audycji radiowych (została wydana wraz z kilkoma innymi w zbiorze Wędrówki w krainę filozofów, wyd. ZNAK). Filozof opowiada o Kierkegaardzie, ale, co tu ważne, przykład duńskiego myśliciela służy do refleksji nad melancholią:

,,Kierkegaard poświęca znakomite strony swego dzieła analizie tajemnic melancholii. O melancholii wiedzieli już dawni pisarze religijni, że jest grzechem głównym, takim, z którego – jak z korzenia – wypływa wszelkie zło. Bo melancholia jest czymś w rodzaju choroby woli. Ogarnięty tą chorobą, czy też tym grzechem, człowiek chce nie chcieć. Wola wyrzeka się samej siebie. Poddaje się nastrojom. Nastroje te wiążą ją z przeszłością. Mamy w naszej literaturze znakomity obraz melancholii w zakończeniu Wesela Wyspiańskiego. Jaśko zgubił złoty róg. Ludzie popadli w odrętwienie. Zabawa wyczerpała ich siły. W jakimś niezwykłym półśnie obracają się w kółko w takt melodii Chochoła. Jest żal za utraconą szansą, jest jakieś poczucie klęski. Ale nie klęski zewnętrznej, bo do bitwy jeszcze nie doszło, lecz wewnętrznej, zawinionej. Zawinionej przez samych bohaterów: oni <<dużo by już mogli mieć, gdyby tylko chcieli chcieć>>. Ale nie ma tu rozpaczy. Melancholia jest jakimś tańcem nad przepaścią rozpaczy. Ale w tę przepaść się nie wpada. Zbyt dużo jest w tych ludziach miłości do siebie, by mogli się poddać rozpaczy (…). Chcieć tego, by nie chcieć, oznacza samobójstwo woli. Wola dobija siebie. A dobija w ten sposób, że ucieka przed jakimś wyborem. Dlatego człowiekowi jest jakby wszędzie źle. Człowiek nie może się w świecie odnaleźć, bo wydaje mu się, że przyszedł na świat zarówno za wcześnie, jak i za późno, zarówno tu, gdzie przyjść powinien, jak i nie tu, gdzie przyjść powinien. Nie można jednak powiedzieć, że człowiek cierpi w melancholii na ból istnienia. Należy raczej powiedzieć, że ucieka od istnienia, ucieka od bólu. W końcu człowiekowi dobrze z tą melancholią, dobrze mu w jego półśnie. Nie jest za nic odpowiedzialny. To inni są odpowiedzialni za jego szczęście i nieszczęście. Melancholia nieustannie szuka rozrywki. Neron chory na melancholię spalił Rzym, inni szukają środków bardziej niewinnych. Ale wszyscy uciekają od siebie, od czegoś, co jest w nich: od własnej miłości, własnej rozpaczy, od jakiegoś wyboru, może od jakiegoś poświęcenia (…). Estetyka otwiera przed człowiekiem tyle możliwości wyboru, że człowiek nie jest w stanie wybrać żadnej możliwości. Ponieważ za dużo może, nie robi nic. Stoi zawieszony między możliwościami, nie mogąc zrobić ani kroku dalej. Człowiek pyta w melancholii (jeśli jest zdolny do autorefleksji), czym jest związany”. (J. Tischner, Wędrówki w krainę filozofów, Wyd. ZNAK, 2017, str. 100-103)

Zdjęcie na licencji CC0 pobrałem z: www.pexels.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *