Oswaja z życiem i jednocześnie je demaskuje. Krótko o tej powieści, która nie tylko znajduje się w kanonie, ale jest jego jednym z trzonów. Kilka moich przemyśleń. To nie tyle recenzja (cóż by to była za pycha!) co moja zachęta i refleksja (coś, na co sobie mogę pozwolić).
Opowieść o Hansie, który odwiedza kuzyna w sanatorium w Davos, a który zostaje tam na dłużej, zabiera czytelnika do świata, który przestał istnieć. I już nie wróci. Jest to opowieść dostarczająca wielu emocji, bo i jej gabaryty są obfite.
Hans – główny bohater, utknął wśród wielu osobowości, nurtów, idei. Kuracjusze, których spotyka, są autorami mini traktatów, poglądy i myśli wygłaszane przez pacjentów humanizm mieszają z metafizyką, biologię z psychoanalizą, a wszystko to okraszone jest ludzkimi zachowaniami, rozrywkami, które organizują sobie kuracjusze. Powieść momentami przypominała mi coś w stylu „nurtu świadomości” – wyrzucania z siebie myśli w czasie teraźniejszym. Główny bohater, targany tymi nurtami, ale i osobistymi porywami duszy, przypomina mi bohatera „Wilka stepowego” – powieści drugiego wybitnego pisarza niemieckiego – H. Hessego.
To pochwała humanizmu, wsłuchania się w drugiego człowieka bez oporów i uprzedzeń, wysłuchania go. Hans staje się katalizatorem, pośrednikiem w tym przepływie myśli i idei, nawet jeśli polemizuje, nie zgadza się, słucha. Jest to więc powieść o słuchaniu. Od czytelnika również wymaga cierpliwości – fabularnie dzieje się tu niewiele, zdarzają się liczne spotkania, spostrzeżenia, dyskusje, obserwacje, rozrywki kuracjuszy. W warstwie idei, nurtów, przenikania prądów intelektualnych – wiele. Książka wymaga cierpliwości, wgryzania się w nią. Jest kilka fragmentów, do których chętnie bym wrócił by je przemyśleć na spokojnie. To mocno intelektualna pozycja. Trochę może niedzisiejsza, jest przystępna dla współczesnego czytelnika, ale tak się już (niestety) nie pisze. Jest to też zabieg celowy: pokazać kondycję ludzkości w przedeniu Wojny. „Czarodziejska Góra” jest jak dagerotypy znalezione na strychu: zamykają w sobie świat, którego nie można już odtworzyć nie tylko przez upływ czasu, ale i przez możliwości technologiczne. Nikt tą techniką chyba zdjęć już nie robi, przyzwyczajony do cyfrowoiści, do szybkości, do masowości. „Czarodziejska Góra” jest takim dagerotypem. Jest to też książka, która potrafiła mnie w wielu momentach rozbawić dzięki zachowaniom bohaterów. Bo choć wśród nich są intelektualiści, ludzie różnych profesji i mniemania o sobie, to gdy w sanatorium odbywa się bal kostiumowy, w ruch idą wszystkie atrybuty, które są pod ręką (łącznie z kalesonami). A gdy przychodzi do badań, panie tracą rozum – wywnioskować można ze słów jednego z kuracjuszy. Mimo tych wszystkich idei, myśli, poglądów, jedno pozostaje stałe – człowiek ze swymi zachowaniami, ze swymi tak często elementarnymi potrzebami, które często wydają się (i są) nieracjonalne lub prowadzą do komicznych zachowań mimo dosyć wysokiego mniemania o sobie. Nawet monarchia potrafi być komiczna (a może przede wszystkim im ktoś jest wyżej w hierarchii społecznej lub intelektualnej, tym więcej dziwactw go otacza). Wraz z upływem czasu sielskość i codzienność sanatorium odsłania ukryty tragizm, walka idei staje się coraz bardziej zażarta, swoje ujście ma w finałowym pojedynku, który staje się pewnym symbolem ale i zapowiedzią upadku świata, który znaliśmy jeszcze z pierwszych stron powieści. Świata, który okryło bielmo wydarzeń w Europie.
O „Czarodziejskiej Górze” powstają prace naukowe, przenika ona kulturę i popkulturę, jest kanoniczna ale i sama jest toposem kryjącym w sobie inne toposy. To dzieło kryjące w sobie wiele dzieł ale i będące elementem wielu utworów.
Czytając tę książkę do głowy przychodził mi tytuł dzieła M. Heideggera – „Sein und Zeit”. Nie w warstwie treści ale jedynie tytułu. Bo chcąc ująć tylko w jednym zdaniu treść powieści Manna (co jest głupstwem patrząc choćby na to, że ludzie doktoraty z tej powieści piszą) to jest to książka o „byciu”. I o dziwnym wpływie na to wszystko „czasu”.