Greene w „Sednie sprawy” tradycyjnie już uderza w człowieka. Stawia go pod ścianą jego własnej psychiki i zadaje niewygodne pytania. Nie jest to przesłuchanie, a wewnętrzny monolog. Czasem gorzki, często jednak oczyszczający. Tylko że owo obmycie prawie zawsze u tego pisarza boli.
W najbardziej znanej swej książce „Moc i chwała” Greene pokazał człowieka uwikłanego we własne grzechy. „Sedno sprawy” choć częściowo próbowało zerwać z taką kreacją bohatera. Częściowo to dobre słowo. Podobnie jak: próbowało. Związek Scoobie’go i Laury to wzajemne paradoksy. Ona jest artystką, on zaś mundurowym – człowiekiem, któremu do szczęścia nie potrzeba wiele. Laura głęboko wierzy i praktykuje, Scoobie dotrzymuje jej towarzystwa. Nawet nie na pokaz, ale dla spokoju. Pewnego dnia pojawia się ta trzecia.
„Sedno sprawy” dalekie jest od powielania klisz. To dlatego, że to nie opowieść o małżeństwie albo romansie. Trudno także powiedzieć, by to była książka o XX wieku. Greene na swój pisarski warsztat wziął moralność. Jego bohaterowie są często uwikłani w niełatwe relacje społeczne, żyją w konflikcie ze sobą. Na zewnątrz są w porządku, nieszczególnie gorsi od innych. Taki jest Scoobie. Walczy. Nie toczy jednak pojedynku z Bogiem, ani z innymi ludźmi. Przede wszystkim buntuje się przeciw sobie. Greene był dziennikarzem. Pozwoliło mu to nie tylko nie opisywać sytuacji jasnych, ale i nie dawać odpowiedzi wprost. Zamiast tego rzuca czytelnikowi kilku bohaterów, zarysowuje ich sytuację i każe odbiorcy samemu wyciągnąć wnioski. To właśnie trzymający w dłoni książkę może opisane w niej postaci potępić albo usprawiedliwić. Niezależnie od tego, którą decyzję podejmie, musi spytać później samego siebie, czy sam jest w porządku. Chyba w tym tkwi siła tegoż pisarza.